*
Urodziłam się w czasach, których chętnie nie pamiętałabym.
Ale pamiętam.
Na przykład to, jak moja mama latami marzyła o firankach. Byliśmy biedni, ledwo starczało do pierwszego. Często na obiad był tylko chleb. Tak.
A tu firanki. Kiedy po latach marzeń wreszcie je kupiła - nie mogłam uwierzyć, że tyle było zamieszania o coś tak brzydkiego. Wyobraźcie sobie co pod koniec lat sześćdziesiątych można było kupić w polskim sklepie. Sztuczne, paskudne.
W domu była maszyna do szycia, taka na pedał. Sama szyłam sobie ciuchy. Nie pamiętam jak wyglądały, ale fakt, że mama na ulicy kazała mi się zawsze trzymać dwa metry od siebie, coś o tym mówi.
Pierwszy makijaż robiłam sobie takim tuszem w kamieniu. Pluło się na małą szczoteczkę i gmerało w kamieniu - woda go nie rozpuszczała. Potem cały "tusz" i tak osypywał się pod oczy. Ówczesna elegantka wyglądała jak po ostrej bibie i trzech zarwanych nocach.
Długo musiałam nosić bawełniane rajstopki. Wyciągały się ohydnie na kolanach i pupie. Zwisały wokół kostek. Do dziś mnie telepie jak sobie je przypomnę. Ale do wyboru miałam jeszcze bawełniane pończochy. Z pasem, no to wolałam rajstopki.
Potem było jeszcze weselej. Pojawiły się kartki. Na wszystko, oprócz octu. Aby cokolwiek kupić trzeba było stać godzinami w kolejce. Do dziś został mi stos niewykupionych kartek. Czym ja się wtedy żywiłam? Nie pamiętam. Może tym octem.
Za czasów mego pierwszego małżeństwa, rodzina męża pod osłoną nocy, z narażeniem zdrowia a może i życia, wybrała się na wieś po świnię. Kupili pół. Na stole kuchennym leżała połowa świńskiego trupa. Pół ryja, pół głowy z okiem, po jednej łapie - przednia i tylna. Ogon był cały, nie na pół. Do dziś mam traumę, nie jem mięsa.
W szkole uczyłam się o dzielnych radzieckich pionierach i śpiewałam radzieckie piosenki na stopnie. Mimo wielu lat nauki nie znam rosyjskiego, mentalnie się zblokowałam.
Na studiach protestowałam gdy aresztowano naszego wykładowcę Stanisława Barańczaka. W radiu Wolna Europa wymieniono mnie z imienia i nazwiska - miałam potem problemy.
Życie komplikowało się na każdym kroku. Nie wolno było mówić prawdy o wielu sprawach a ja tak nie potrafię.
I proste za razem było. Wszyscy mieli po równo. Jak ktoś miał więcej to znaczyło, że kradł.
Nie raz i nie dwa razy kładłam się spać głodna.
Nawet nie marzyłam o dalekich krajach, było to nierealne. Paszportu odmawiano mi kilka razy.
Snułam plany ucieczki. Dobrze, że nic z tego nie wyszło. Pamiętam jeden z wariantów: przez Tatry w skórze niedźwiedzia.
Dusiłam się, było mi tu ciasno.
Kiedyś pracowałam przez miesiąc w bibliotece wojewódzkiej. Był tam dział prohibitów - tak nazywały się książki na indeksie. Stały w magazynie, za kratą. Zakradałam się tam i ... przysięgam! nic złego tam nie znalazłam. Zwykłe książki. Żadna z nich nie zburzyłaby tamtego świata.
Rzeczywistość w mediach: do wymiotów zakłamana.
Powtarzałam, że chciałabym doczekać czasów gdy to wszystko runie.
Doczekałam. Rzuciłam się w to nowe życie jak spuszczona z łańcucha. Jeździłam po świecie, zakładałam firmy, czytałam inne książki, oglądałam inne filmy i słuchałam innej muzyki - to wszystko czego nie wolno mi było wcześniej.
Dziś moje życie jest już kwestią mego wyboru. Od dwudziestu lat wiem, że mam skrzydła i tylko ode mnie zależy czy zechcę latać. I dokąd.
Ale tak naprawdę to zawsze, zawsze w każdych warunkach miałam i każdy ma jakiś wybór. Nawet w tych siermiężnych czasach mogłam wybierać między bezpieczeństwem a własnym sumieniem, między bezsilnością a humorem, między lękiem a odwagą, między podłością a szlachetnością.
Często jeszcze śnią mi się rewizje, ukradkowe rozmowy, lęk, wszechobecna zapyziałość i szarość.
Garść obrazków z kalejdoskopu wspomnień. Mam ich dużo więcej.
Po co ja o tym piszę dzisiaj?
A bo ktoś wytknął mi, że nie wiem jak wygląda skromne życie. Zapewniam, że wiem.
Bo zbyt często słyszę jakie to ja mam szczęście, że mi się tak w życiu udało.
Jedyne co mi się udało to praca. Nikt mi nie podarował domu w górach. To efekt ciężkiej pracy, każdego dnia.
Jeśli ktoś chciałby się ze mną zamienić - proszę bardzo ale ze wszystkim. W pakiecie trzeba wziąć i te wspomnienia, te wyciągnięte rajstopki, beznadzieję długich lat, kolejki od trzeciej w nocy po soczek dla dziecka, moje sny, biedę i pracę po 18 godzin na dobę.
Moje szczęście polega również na tym, że wiem co szczęściem nie jest.
I tyle na ten temat.
Kupiłam maszynę do szycia! Yadis - dziękuję za radę.
Już nie w rączkach uszyłam nowe obrusy na stół bo stare były już mocno zużyte.
Trochę krzywe - to z niecierpliwości.
Wykorzystałam materiały, które zostały mi jeszcze po parawanach oraz śliczną angielską bawełnę w drobne kwiatki, kupioną ostatnio w szmateksie.
Zostało mi jeszcze trochę materiału. Jak znajdę chwilę czasu to poszyję jeszcze coś na okna.
Na stole hortensje. Nie jestem oryginalna - uwielbiam je!
Kiedy robiłam zdjęcia stołu, Buba tratowała sobą dywanik. Z grubej owczej wełny porobiłam na drutach kilka dywaników i piesek lubi się w nich tarzać.
*