*
Wiele rzeczy na tym świecie jest przereklamowanych.
Pamiętam jak stałam we Florencji przed posągiem Dawida. Ściśnięta w tłumie, trwałam w miejscu a w myślach kołatało mi się jedno pytanie: i to już wszystko??!!
Nie wiem, czego się spodziewałam, widziałam wcześniej dziesiątki zdjęć rzeźby, czytałam na jej temat. Podświadomie oczekiwałam, że mnie porazi, grom spadnie z nieba, oślepnę, oniemieję. Żadna z tych rzeczy się nie wydarzyła. Niestety.
A Mona Lisa? Biegłam do niej długimi korytarzami Luwru i kiedy Ją zobaczyłam - nie wiedziałam co począć ze sobą. Taka mała? Niepozorna. Nie czułam nic.
Na szczęście rozczarowanie zrekompensowały mi wazy greckie.
Tak!
Setki, może tysiące, w ogromnych salach, ustawione w wielu rzędach, od podłogi po sufit, jedna obok drugiej. Każda inna! Nie wyobrażałam sobie takiej różnorodności, kolorystyki, form, PIĘKNA! W kolejnej sali zapełnionej kolejnymi setkami waz, puściły mi nerwy, czułam, że więcej nie udźwignę - poryczałam się! Ze szczęścia, z zachwytu.
A propos Luwru - świetną historię opowiedział mi kiedyś Jan Banucha, wielki polski scenograf teatralny i malarz. Stojąc przed portretem Giocondy, usłyszał wesołe popiskiwanie, chichoty i głośny śmiech - zbliżające się do niego. Oto grupa kilkudziesięciu amerykańskich staruszek, wszystkie ponad siedemdziesiątkę - z siwiutkimi głowami całymi w loczkach, ślizgając się w muzealnych kapciach po gładkich posadzkach, przefrunęły jak stado hałaśliwych ptasząt obok, nie bacząc na obrazy mistrzów na ścianach.
Bawiły się jak rozbrykane dziewczynki, może lepiej niż reszta napuszonych koneserów sztuki.
O wizycie w muzeum Muncha w Oslo powiem tylko tyle, że do końca życia wystarczy mi w zupełności obywanie się reprodukcjami jego obrazów.
To tylko rozczarowania z dziedziny sztuki. A ile jest takich miejsc!
Jest jednak coś co z pewnością dla mnie, przereklamowane nie jest.
To jesień w górach!
Już czekam na to szaleństwo kolorów, barwne gobeliny lasów na stokach, złote drzewa chylące się wzdłóż dróg.
Wypatruję pierwszych oznak jesieni. Wciąż pełnia lata, ciepło, słonecznie.
Jednak ... znalazłam!
Winorośl przed wejściem do domu:
Na naszej wierzbie nie rosną gruszki ale zaplęgła się na niej jarzębina.
Stara, zdziczała jabłonka przed chatą bojkowską:
W oczekiwaniu na jesień uszyłam w rączkach ciepłe, pikowane siedzisko, pokrowce na poduszki i obrus na taras. W rączkach bo maszyna odmówiła mi współpracy i rozstałyśmy się ozięble. Może ktoś zna taką maszynę do szycia dla technicznych idiotów? Będę wdzięczna za podpowiedź.
Po słonecznym poranku i popołudniu, wieczorem ruszyła ulewa. Kozy - stworzenia złośliwe i wredne - właśnie ten moment wybrały na ucieczkę ze swego pastwiska. Ponieważ potrafią one ekspresowo poczyniać nieodwracalne szkody w ogródku i ozdobnej roślinności, musiałyśmy wraz ze Świętą Kobietą zagonić je z powrotem. Lało jak z wiadra, my tak jak stałyśmy wybiegłyśmy z domu. Ja boso, w przekrzywionym, łopoczącym na wietrze, czerwonym fartuszku z napisem"Dodaj serce do jedzenia", Święta Kobieta uczesana dziś w warkoczyki, wyglądająca jak przerośnięta Pippi Landstrum. Z kijaszkiem. W strugach deszczu, ślizgając się na błocie goniłyśmy za kozimi potworami po całej posiadłości ( ponad hektar) w te i nazad. Aktualnie nienawidzę kóz! I nie pokażę żadnego ich zdjęcia.
Z przyjemnością zaś, pokażę na koniec - kwitnący rozchodnik, uratowany przed kozimi bestiami: