czwartek, 26 lutego 2009

Parawany cz. 2




Dzisiaj będzie tylko jeden parawan. Coś się dzieje z komputerem (czy internetem?), zżera mi posty, części bloga, nie chce słuchać.




Pisałam w pamiętniku o wypadku tira, który przywiózł nasz dobytek w Bieszczady. Połamało się i potłukło wiele cennych i pięknych przedmiotów. Przy rozładowywaniu wnętrze tira ukazywało coraz większy ogrom zniszczenia. Młodzi chłopcy skrzyknięci ze wsi przez Maćka, ślizgając się na bieszczadzkim błocie, znosili przez pół nocy to wszystko do chaty. Padał deszcz, było ciemno, ja biegałam obijając się o ludzi i histeryzowałam.
Jedyną wyspą spokoju w tym pandemonium był Maciek, który z nieludzkim wręcz spokojem z kłębowiska poniszczonych sprzętów na wozie wyławiał moje parawany i pouczał wszystkich: parawany są najważniejsze, nieście ostrożnie! Dzisiaj kiedy wspominam te chwile widzę jak on dobrze mnie zna!





Parawan, który dzisiaj pokazuję jest drewniany. Pan Zenek snycerz, nie lubił tego projektu (bardzo pracochłonny), powstały zatem tylko dwa takie.






Konstrukcja drewniana ze "szprosami" pomiędzy którymi zamiast szybek naciągnięta została bawełniana tkanina. Ot i wszystko.





Oprócz zdjęć, karty z katalogu parawanów. Parawan jest kremowy z delikatnymi przecierkami. Stoi w kąciku salonu.






środa, 25 lutego 2009

Losowanie

W losowaniu dżemu wzięło udział 17 osób.






Zwyciężyła..... BogaczKa!!!!
Gratuluję i pozdrawiam.

Bardzo, żałuję, że nie mogę obdarować wszystkich.
Za przemiłe wpisy serdecznie dziękuję!

Niniejszym proszę BogaczKę o przesłanie adresu .

Zwycięski los wyciągnęłam z melonika. Niestety zachlapałam świecą komórkę i odmówiła mi zrobienia zdjęć.

niedziela, 22 lutego 2009

W sepii






Dziś miało być o parawanach ale będzie następnym razem.
Dziś się zasepiłam. Kocham stare zdjęcia. Są ciepłe i nostalgiczne jak mój dzisiejszy nastrój.






Świat odbieram oczami, kolor jest w tym odbiorze najważniejszy. Czasem jednak jak na starych zdjęciach gdzie - nie kolor a formy grają główną rolę, widzę moją chatę w sepii.
Często wyobrażam sobie jak wyglądały Bieszczady dawniej. Drogi prowadzące od wsi do wsi a tam rzędy drewnianych chat krytych strzechą, płotki, ogródki, ludzie idący drogą z koszykami... cerkwie.





Chciałabym choć na chwilę przenieść się tam.







Moja babcia.. poznałam ją jako starą, zołzowatą kobietę. Kiedyś wpadło mi do ręki jej zdjęcie w sepii właśnie. Stała na nim młoda, piękna kobieta zapatrzona w obiektyw, ściskała w jednej ręce pasek torebki, drugą oparła o kolumnę stojącą obok. Ta dziewczyna miała przed sobą całe życie, nadzieje i marzenia. Dzisiaj kiedy myślę o niej widzę ją właśnie taką jak na fotografii: młodą i niewinną. W sepii.




Postanowiłam pokazać mój dom w kolorze sepii.
Zapraszam w podróż w czasie.













piątek, 20 lutego 2009

Przetwory




W Bieszczadach zima trwa długo, wiosna przychodzi późno. Siać i sadzić w ogródku mogę dopiero po 15 maja - wcześniej nie ma sensu bo zdarzają się nocą przymrozki. Okres wegetacji jest krótki, zatem owoce tu nie dojrzewają. Nie zdążą. Długo myślałam : z czego robić dżemy. No i wymyśliłam: z warzyw!
Dzisiaj przedstawiam dżemy z marchewki, cukinii i dyni.





Dżem z marchewki jest bardzo prosty. Potrzebna jest marchewka, cytryny, migdały i cukier żelujący (taki z naturalną pektyną - żelfiksy ze względu na dużą ilość chemii nie są zdrowe i zmieniają smak).
Marchewkę rozdrabniam w malakserze, dodaję na 1 kg tyle samo cukru, sok i startą skórkę z 3 cytryn, migdałów ile mi w duszy zagra, krótko gotuję (jak zaczyna "migotać " to ok. 5 min.) i gotowe. Do słoiczków.
W lodówce lub piwniczce można przechowywać nawet rok bez pasteryzowania.
Migdały zalewam na chwilę bardzo gorącą wodą - wtedy skórka sama odchodzi i wyciskam praską do czosnku.





Dżem z cukinii jest jeszcze prostszy!
Potrzebujemy: cukinii, cukru żelującego i cytryn.
Cukinia może być zielona lub żółta, rozdrabniamy w malakserze, dodajemy cukier 1:1, sok i skórkę z 3 -4 cytryn, można dodać imbir. Gotujemy 5 min. Gotowe!






Dżem z dyni. Dynię można kroić w małe kawałeczki lub zetrzeć na tarce z dużymi oczkami. Dodajemy: cukier żelujący 70 dkg na kilogram dyni, wanilię lub cukier waniliowy, cynamon, 1/2 łyżeczki gałki muszkatałowej.
Gotować ok 20 min - aż dynia będzie "szklista". Gotowe.





A teraz niespodzianka!
Za kilka dni mija miesiąc od kiedy zaczęłam pisać bloga. Od początku spotkałam się z przychylnością i życzliwością. Naczytałam się wielu miłych słów, pełnych serdeczności i zachęty. Chcę z okazji tego maleńkiego ale ważnego dla mnie jubileuszu - podziękować! Jest kilka osób najwytrwalej mi sekundujących. Policzyłam Wasze komentarze i wybrałam te osoby, które wpisały się u mnie ponad 10 razy w ciągu tego miesiąca. Są to: Asia - policzyłam te 30 komentarzy, które nie przeszły:), Elisse, Ita, Joanna, Jo-hanah, Olla, Pasjonatka i Yrsa. Dziękuję Wam z całego serca! Otrzymują ode mnie słoiczek z dżemem.
Do wyboru są powyżej opisane. Poproszę o podanie Waszych adresów do wysyłki, z zaznaczeniem jaki dżem mam wysłać. Mój e- mail: tzaa@poczta.onet.pl . Niestety słoiczek z dynią jest tylko jeden bo w tym roku wszystkie dynie wyżarły mi jelenie.
Ponieważ lubię liczbę 9 to został jeszcze do wysłania jeden słoiczek. Osobę do której pojedzie wylosuję wsród tych, które wpiszą swój komentarz pod tym postem i zaznaczą, że w takim losowaniu chcą wziąć udział.
Wyniki losowania 25 lutego.





Wysyłać będę w miarę pakowania (energicznie szukam małych kartonów).
Oprócz powyższych wynalazków, wytwarzam również inne nie tylko na słodko. W tym roku zrobiłam ok. 400 słoików!




W zapowiedziach: kolejny parawan:




środa, 18 lutego 2009

Konkurs w Czterech Kątach c.d. - laureaci!




Pragnę się podzielić naszą radością. Zostaliśmy laureatami konkursu na Miejsce Szczególne w miesięczniku Cztery Kąty. Zdobyliśmy ten tytuł dzięki głosowaniu internautów i za Wasze głosy niniejszym z całego serca dziękujemy!





Jest to tytuł honorowy nie łączy się z nagrodami rzeczowymi. Ponieważ zagłosowało na nas tyle osób z dumą będziemy się nim legitymować!





Skanując do bloga okładkę Czterech Kątów przypomniałam sobie pewną historię... Mamy takie wielofunkcyjne urządzenie, które jest drukarką, skanerem i kserokopiarką w jednym. Nasz Niuniuś szybko rozkminił jak włącza się ksero i z upodobaniem uruchamiał urządzenie. Myślę, że spodobało mu się warczenie i szum maszyny oraz wyskakujące kartki. Kiedyś była taka noc: mieszkaliśmy jeszcze w chatce Paraskewii, Bury złapał mysz i przyniósł nam ją. Wyskoczyłam z łóżka z krzykiem a na przeciwko mnie w ciemności na maszynie siedział zadowolony Niuniuś i kserował!






Zapowiedź następnego posta:



poniedziałek, 16 lutego 2009

Pięć cylindrów, melonik i bose stopy dwie



Spędziłam kiedyś miesiąc w Himalajach. Niosłam plecak , który ważył prawie tyle samo co ja. Na nogach miałam buty Alpinusa, na sobie różne polary, goreteksy i inne śmeksy. Parłam z wysiłkiem pod górę. Na górskich ścieżkach mijali mnie z uprzejmym "Namaste" Szerpowie obciążeni bagażem, spoza którego nie było ich widać. Jedyną widoczną częścią ich ciała były bose stopy, oddalające się ode mnie.
Zawsze lubiłam chodzić boso. Od czasu przyjazdu w Bieszczady buty zakładam tylko jak jadę do miasta. Chodzę boso cały rok. Często zimą nie chce mi się zakładać butów jeśli na chwilę, muszę wyskoczyć po coś z domu. Potrzebuję tego kontaktu z ziemią. Namacalnego dowodu na istnienie trawy, kamieni i własnej podłogi.
Czuję się stabilnie, organicznie tu, przynależnie.
Goście na początku wykrzykują: Och przeziębi się Pani! Mija dzień i przy śniadaniu siedzą sami bosonodzy ludzie. Na początku chodzą z podkurczonymi palcami, potem zaczynają czuć tę samą przyjemność.
Nie mogę się doczekać wiosny i wrażenia jakie robi na mnie rano, dotyk wilgotnej rosą trawy.
Wiele jest przesądów na temat zdrowia. Jeden pozwolę sobie obalić: od chodzenia boso nie choruje się!








Byłam kiedyś w Essen. To niemieckie miasto oddalone od Szczecina 0 700 km. Poznałam tam starszego Niemca, który na koniec naszego spotkania dał mi jakąś torbę - mówiąc, że to prezent. Podziękowałam zdawkowo i dopiero w domu zobaczyłam, że otrzymałam Skarb! W pudle na kapelusze znajdowały się cylinder i melonik , i one razem z pudłem zostały zrobione w przedwojennym, niemieckim wtedy Szczecinie! Potem dowiedziałam się, że należały do ojca tego Pana. Oczywiście przyjechały z nami w Bieszczady. Obliczyłam, że na trasie Szczecin- Essen - Szczecin - Bieszczady zrobiły 2400 km.





Napisałam o tym dlatego, bo kilka dni temu dostałam paczkę od przyjaciółki - modystki. W swej pracowni miała zawsze wiele przepięknych kapeluszy. Na górnych półkach zaś, stały cylindry, które robiła kiedyś dla teatru. Zawsze się nimi zachwycałam. Teraz cztery z nich są z nami. Dziękuję Elu! Poszukam dla nich dobrego miejsca w naszym domu.








Oprócz kapeluszy, zawsze lubiłam pudła na kapelusze. Mam zatem to przedwojenne, jedno współczesne i niedawno wyplotłam z wikliny własne, krzywe.



sobota, 14 lutego 2009

Nasi Goście



Dzisiaj mijają dokładnie trzy lata od dnia kiedy przyjechali do nas pierwsi Goście.
Naszą chatę do tej pory, na swój wypoczynek wybrało prawie tysiąc osób. Każda z nich przywiozła ze sobą własny świat, własną opowieść. Wiele z nich wracała do nas potem wielokrotnie.
Nie umiem sobie wyobrazić, lepszego życia.
Zostawiliśmy cały ten zgiełk i mieszkamy na końcu Polski, w miejscu niemodnym, nieznanym lecz nigdy nie byliśmy samotni. Nasi Goście przywożą tu piękny, fascynujący świat.
Od początku mówię - najpierw ze zdziwieniem, potem z radością - że gdyby Polskę zamieszkiwali wyłącznie tacy ludzie, jacy przyjeżdżają do nas, to Polska byłaby najpiękniejszym miejscem na ziemi.

Nie będę teraz wdawać się w szczegóły, cytować zdarzeń i anegdot. Nasi Goście zaufali naszej dyskrecji.
Wielu z nich nazwać dzisiaj mogę naszymi Przyjaciółmi.
Gdyby nie Chata Magoda moglibyśmy się nigdy nie spotkać.

Dzisiaj czekamy na kolejnych Gości. W rocznicę otwarcia chaty jadą do nas cztery osoby z miasta, które zostawiliśmy - ze Szczecina. Czekamy jak zwykle niecierpliwie.






Ten rocznicowy dzień skłonił mnie do refleksji, których jednak nie przedstawię tutaj, ponieważ zrobiła to dziś piękniej i mądrzej ode mnie Asia z Green Canoe . Z radością podpisuję się pod każdym jej słowem. Pozwolę sobie zatem odesłać tam zainteresowanych.


piątek, 13 lutego 2009

Zwierzaki



Wstałam rano a tu śnieg i zamieć! Wszystko zawiane i białe. Śnieg po kolana. Pięknie!
Dzisiaj będzie o naszych zwierzątkach.
Mamy dwa koty ( Niuniuś i Bury) i psa Golden Retrieverkę - Bubę. Żyją w przedziwnej symbiozie: Buba kocha cały świat a nasze koty są dla niej Bogami. Niuniuś nie zwraca na nią ABSOLUTNIE żadnej uwagi. Bury toleruje lizanie po oczach, uszach i - przepraszam - tyłku. Wszystkie zwierzaki mają silny imperatyw przytulania się do nas. Czasem wygląda to tak:




Najstarszy jest Niuniuś. Urodził się 18 lat temu w Szczecinie. W szafie. Poród odbierałam osobiście i od tej pory jestem dla niego kocią Boginią. Kocha mnie miłością wielką i wyrozumiałą co nie znaczy, że jeśli czegoś potrzebuje to nie opieprzy. Głośno i donośnie. Z racji swego wieku ma wiele przywilejów a to w praktyce wygląda tak, że robi wszystko co chce. Kiedy mieszkaliśmy w mieście był puchatym pieszczoszkiem, subtelnym i milusim. Po przyjeździe w Bieszczady stał się prawdziwym zakapiorem - o jego wyczynach z myszami już pisałam. Nie boi się niczego i nikogo.












Przyjeżdżają do nas goście z psami, czasem bardzo dużymi. Niuniuś siada w salonie i kontroluje sytuację. Jeśli pies zachowa się , według niego niewłaściwie - opuszcza swój punkt obserwacyjny, podbiega i bije! Czasem wystarczy, że tylko popatrzy i duże psy kladą uszy po sobie wycofując się. Teraz jest już bardzo stary i głównie śpi albo mizia się na naszych kolanach. Wynajduje sobie "mieszkanka" a to karton stary, a to koszyk jakiś. Gabaryty mieszkanka nie mają znaczenia. Trzy miesiące przemieszkał na kuchennym blacie w tym:




Potrzeba Niuniusia aby być blisko mnie nie ma granic. Już nie raz musiałam podawać gościom do stołu z kotem na rękach.



Bury jest bieszczadzki. Był maltretowany przez dziecko sąsiadów. Zabrałam go jak miał najwyżej 3 tygodnie. Niestety trauma z dzieciństwa pozostawiła trwały ślad w jego psychice. Krótko mówiąc jest dziwny, ma swoje dziwaczne nawyki. Na przykład kradnie. Dostaje jeść ile chce. Ale kraść musi! Na swój sposób nas kocha i nasz dom jest jego domem.











Ostatnia pojawiła się Buba. Chcieliśmy psa łagodnego - ze względu na przyjeżdżających gości. Wybraliśmy Goldena - bo ta rasa dawała gwarancję owej łagodności. No i buba właśnie taka jest. Śliczna, grzeczna a z miłością do wszystkiego co się rusza przesadza nawet jak na nasze wymagania. Jej cierpliwość do dzieci jest jakaś nienormalna - znosi wszystko: tarmoszenie, wkładanie palców w otwory, oblewanie wodą, piszczenie prosto do ucha - czasem mi jej żal ale ona wygląda na zachwyconą.










Goldeny to psy myśliwskie u nas Buba przebranżowiła się na psa pasterskiego. Jesienią tubylcy nie pilnują krów i koni, i one wałęsają się po okolicy całymi stadami. Niszczą nam te stada wszystko jak leci: łamią drzewka, płotki, zjadają roślinki i uprawy a ostatniej jesieni wtrząchnęły mi ogromny kosz na śmieci, który własnoręcznie uplotłam z gałązek brzozowych. O potężnych plackach przetrawionej trawy przed domem już nie wspomnę. Zatem traktujemy je jako szkodniki i staramy się odganiać z naszej posesji. Buba nauczyła się przeganiać stado składające się z siedmiu koni nie stosując agresji!





Załączam kilka Bubowych zdjęć:







Często nasi goście przywożą ze sobą zwierzaki. Na ostatniego sylwestra przy stole siedziało 14 osób ( z nami) a wokół stołu pałętało się pięć wielkich psów. Na zdjęciu poniżej Kofi, India, Beta i Buba z Maćkiem. Brakuje Roni psa "naszych" Holendrów.





Czasami odwiedzają nas motyle, jaszczurki i bociany.




Ten bocian spędził całą noc na naszym dachu.







Przestraszona jaszczurka gubi ogon - taki ma zwyczaj. Był taki czas, że wokół naszego domu biegały jaszczurki bez ogonów. Okazało się, że Bury pasjami lubi je straszyć!

Filmowo:


Chata bojkowska

Chata bojkowska

Chata Magoda

Chata Magoda

Widoki z tarasu:

Widoki z tarasu:



Okolice domu

Okolice domu