*

Tego posta dedykuję osobom, od których usłyszałam następujące zdanie: " ach jak ty masz cudownie - wakacje przez cały rok!"
O godzinie 6.30 budzi mnie dzwonek komórki. Starałam się wybrać najłagodniejszą muzyczkę ale i tak jej nienawidzę. Od wielu miesięcy, może lat mam deficyt snu. Jestem tak zwaną sową, rozkręcam się rano powoli. Co najmniej kwadrans siedzę bezmyślnie wpatrując się w nie wiem co, kiwając się w tył i w przód. Maciek stawia przede mną kubek herbaty.
Przez następną godzinę jestem jak robot. Przygotowanie śniadania dla dziesięciu gości zabiera trochę czasu. Są to te same, powtarzające się czynności. Już przy nich nie myślę.
Kiedy goście zjedzą, sprzątam po śniadaniu, myję naczynia i tak dalej - zajmuje to kolejną godzinę. Jest już 10.30, w międzyczasie kilka telefonów i maili.
Na własne śniadanie nie mam czasu bo muszę jechać po zakupy. Codziennie obiad jest ze świeżego, zależy zatem od tego co dziś "rzucą na sklep".
Wiejski sklep w Bieszczadach różni się od miejskiego tym, że piękny widok z niego się roztacza. To wielki plus.

Ale jest i druga strona - marne zaopatrzenie, nie ma w nim połowy tego, czego potrzebuję by karmić tylu ludzi. Są też ceny - najwyższe z najwyższych. Goście często po wizycie w sklepie opowiadają mi przerażeni jak u nas drogo.
Jak bym o tym nie wiedziała...
Do sklepu zawsze jeżdżę z Bubą.


Buba odpuściła sobie budowę - nudno tam dla pieska. Całe dnie spędza ze mną. Myślałam, że dlatego pcha się do auta bo pokochała jazdę ale się myliłam, chodzi o koty. Buba koty kocha chyba najbardziej ze wszystkich stworzeń na świecie. Podziwia je, wielbi poddańczo. Kiedy jedziemy autem wypatruje przez okno kotów właśnie. We wsi sporo się ich kręci. Kiedy któregoś zauważy wpada w mistyczny stupor: nie widzi nic poza tym, nie słyszy. Telepie się z podniecenia i zachwytu: PAN KOT!
Pod sklepem czeka grzecznie w autku. Przesiada się tylko na siedzenie kierowcy.

Obładowana torbami (zakupy robię zazwyczaj na dwa koszyki) wracam do domu. Muskuły od tego noszenia mam takie, że sam Pudzian poczułby respekt.
Jest około południa. Jeśli goście nie wyjeżdżają tego dnia to luz - mogę napić się herbaty - jeśli wyjeżdżają to trzeba szybko sprzątać pokoje, prać pościel, ręczniki, dywaniki... Ostatnio jednego dnia wyjechali wszyscy i tego samego - wszyscy przyjechali. To był bal!
Pralka chodziła dziesięć razy pod rząd.
Pranie w Bieszczadach schnie z widokiem.

Pora na przygotowanie obiadu. Zazwyczaj to jakieś trzy godziny. Czasem więcej.
Żal mi Buby, która uwielbia spacery. Trzymając się przy mnie, nudzi się niemiłosiernie.

Codziennie zatem staram się iść z pieskiem na spacer choćby taki króciutki.
Wczoraj spotkałyśmy krowy.

Krowy też mają widok.

Poza tym są piękne zatem je pokażę.




Buba jako rasowy pies myśliwski wytarzała się w krowim placku (chodzi o nabranie znanego krowom zapachu - wtedy się nie płoszą). Z daleka to widziałam - nie zdążyłam zareagować.
Wielką radość i pociechę niesie obserwacja zachowań miejskich ludzi w obcym im środowisku przyrodniczym. Człowiek miasta najchętniej wjechałby autem wszędzie - po co przebierać nogami jak się ma samochód?
I właśnie wtedy takich spotkałyśmy. Buba jak to Buba podbiegła pomerdać ogonem i człowiek miasta taką ufajdaną pogłaskał.
Potem było najlepsze.
Najpierw zaczął się rozglądać na boki, potem oglądał swoją rękę, potem ją powąchał, potem pocierał ręką o słupek a jak go mijałam to gmerał rączką w kałuży. Czasem wychodzi ze mnie wredna żmija ale ubawiłam się po pachy.
Dorzucę nieco widoków ze spaceru.




Do domu szybko bo późno już! Obiad!
Trzeba porozkładać talerze i sztućce, filiżanki, serwetniki, pieprzniczki, solniczki, cukierniczki. O!
Potem trzeba żeby jedzenie było gorące i do waz, na półmiski! I się nosi.
Jedzą.
Potem się zbiera i myje gary.
Niby koniec obiadu ale tak jest tylko wtedy gdy wszyscy goście są w domu i nikt nowy nie dojeżdża - bo wtedy się robi dwa obiady, czasem trzy - goście docierają o różnych porach do nas.
Albo jak ktoś się spóźni to też jest już inaczej.
Przez cały dzień oczywiście standardowo: karmienie kotów, karmienie psa, robienie kozich serów, pilnowanie Burego żeby nie kradł, sprzątanie, odkurzanie, mycie. W przerwach piszę posta na blogu. Często ktoś wpada bez uprzedzenia.
A! Ogródek! Pielenie, jak upał - podlewanie.
Podlewanie kwiatów na tarasie. Codziennie.
Proszę oto kilka widoków tarasowych.











Często wieczorem jest ognisko. No to trzeba przygotować kiełbaski, dodatki. I rozpalić.
Sortowanie śmieci. Butelki osobno, plastiki osobno. Zielone - dla kóz.
Dziesiątki pytań od gości - tyleż odpowiedzi. Co chwilę. Nie będę cytować.
Telefony nie ustają.
Wieczorem wszystko trzeba posprzątać.

Goście już śpią. Ja jeszcze się snuję - wyciągam naczynia ze zmywarki - psuje się zołza i niedomywa!
A przetwory? Drzemy, grzyby. To wszystko nocą.
Odpisać na maile trzeba. Ponosić Niuniusia.
Pozbierać pranie i poskładać.
Ruszam się jak zombie.
Już po północy.
Czytam jedną kartkę książki ale nic nie rozumiem więc gaszę światło.
O 6.30 budzi mnie...

W następnym poście pokażę jak wakacjuje Maciek. Remont bojkowskiej chaty idzie do przodu.
*