środa, 30 września 2009

Bieszczady z nieba

*




"Piękniejsze od gór są tylko góry..." powtórzę z przekonaniem za Włodzimierzem Wysockim.
Chcę dziś napisać o książce, która mnie zachwyciła, przejęła "do kości".
Niedawno wydany został nowy album fotograficzny o Bieszczadach. Od razu powiem, że nie kupuję takich albumów bo Bieszczady mam przed oczami i nie są mi potrzebne zdjęcia. Ale ten album złapałam i nie puściłam! Nosem go wciągam w każdej wolnej chwili!
To Bieszczady z Nieba. Taki jest tytuł i takie są fotografie.
Nie widziałam jeszcze czegoś tak pięknego!
To plon trzech lat pracy Huberta Adamczyka i Marcina Rogera Pojałowskiego. Cudownych ludzi, którzy zrealizowali szalony pomysł. Latali nad Bieszczadami samolotem Jakowlew i motolotnią, robiąc zdjęcia niespotykanej urody.
Nie pokażę zdjęć z książki. Tutaj można zobaczyć ich kilka, można też tę książkę kupić.
Polecam, zachęcam!
Bieszczady na tych zdjęciach wyglądają zupełnie inaczej niż widziane z dołu.
Zacytuję tu słowa wstępu:
"Bieszczady widziane z nieba są dziełem doskonałym. Tego widoku nie da się opisać słowami, dlatego nie wspomniano o nich w Księdze Rodzaju w Starym Testamencie"

Andrzej Potocki


*

poniedziałek, 28 września 2009

Pogodnie

*



Ależ pięknie! Zamiast jesieni nadal mamy pełnię lata, ciepło, słonecznie! Taka pogoda nastraja pozytywnie, krotochwilnie wręcz, napiszę dziś zatem o tym co bawi mieszkańców mojej wsi.
Otóż, ponieważ wiem co - bo to my właśnie. Zabawiamy wieś od lat.
Kiedy Maciek przywiózł na naszą ziemię uprzednio rozebrany pod Rzeszowem dom, trudno się było postronnym domyśleć jaki w tych balach drzemie potencjał. Tubylcy z lubością opowiadali sobie o nienormalnych miastowych co z próchna dom chcą stawiać ( powiedziała nam o tym nieodżałowana Koza Maria). Śmiechu było co niemiara na wieś całą!
Jeden z miejscowych, który przyszedł obejrzeć dom w trakcie budowy, odciągnął mnie na bok tak, aby Maciek nie słyszał i z litością w głosie powiedział: dziecko, w tym chcecie mieszkać?! To chociaż sidingiem obijcie!
Jak mu powiedziałam, że właśnie taki dom nam się podoba - w jego oczach błysnął strach: wariatka!
Zabawne do zerwania boków było również to, co przywieźliśmy ze sobą: same stare graty i PARAWANY! a ani jednej meblościanki, co jak wiadomo jest dowodem na ciężkie zaburzenia.
Do łez rozśmieszył Maciek kiedyś sąsiadkę informacją, że nie ma mnie w domu bo pojechałam z kotem do weterynarza. Przez pół godziny nie mogła się uspokoić ze śmiechu. Z KOTEM!
Moje spacery z Bubą to kolejny powód do wielkiej radości tubylców. A od kiedy piesek pokochał jazdę autem, widok siedzącego na przednim siedzeniu psa w samochodzie wywołuje nieposkromione wybuchy radości nawet u tych statecznych.
Nasz pomysł na życie w Bieszczadach również ubawił wielu. Jeden z urzędników Gminy, kiedy usłyszał, że będziemy mieli pokoje dla gości, tłumiąc rozbawienie powiedział: wie pani, my w tych turystów to nie za bardzo tu wierzymy. Jakby mowa była o UFO na ten przykład.
Do dziś zresztą nie wierzą, bo cokolwiek robią to nie biorą pod uwagę potrzeb przyjezdnych.
Jeśli chodzi o wystrój naszego domu to zdania są podzielone. Niektórym się podoba, niektórym wprost przeciwnie.
Kiedyś odwiedziła nas sąsiadka. Powiedziała, że będą budować dom pod agroturystykę właśnie. "Ale u nas to będzie ładnie!" oznajmiła. No i niestety jest. Codziennie widzę ten "ładny" dom, od jego kolorystyki bolą mnie zęby.
Nasze poprzednie auto, faktycznie przypominające leżącą budkę telefoniczną, ubawiło pół wsi: nie przewraca się pani to to na zakrętach? pytali. Żart taki. To odpowiadałam, że przewraca ale nie częściej jak raz w tygodniu.
Innych sąsiadów rozbawiłam setnie swoją troską o przydomową roślinność. Kilka lat temu posadziłam przy granicy działki kilkaset drzewek. Z jednej strony sąsiad je wykosił bo gorąc był a on po kilku piwkach na ciągniku precyzji nie miał. Z drugiej zaś strony, kolejny sąsiad, ręczną kosą - nie zauważył, że tam rosną.
No to nie mam tych drzewek ale rozrywka była, bo o co tyle hałasu? W lesie tego dużo! A że przez dwa tygodnie, w glinie, na kolanach, z pękającym krzyżem - przecież mogłam nie sadzić! Patrzcie: narobiła się a i tak nie wyrosły - tu gromki śmiech.
Próbowałam podążać za tą logiką ale nadal mnie to nie śmieszy.
Nie przejawiam również poczucia humoru gdy konie i krowy sąsiadów tratują i niszczą nam wszystko przed domem.
Mruk i ponurak. I czepialska!

Jednak zaczęłam się asymilować! Mnie też od pewnego czasu coś bardzo bawi.
Codziennie idąc na spacer z Bubą mijam dom wybudowany niedawno przez innych miastowych. Dom jest murowany, wykończony po miejsku i po miejsku wyglądający, z miastowym podjazdem z kostki - zasłania przepiękny widok na góry.
Ogrodzony jest solidnie z każdej strony a na małym podwórku znajduje się kilka ogromnych solarów, jeszcze większych wiatraków prądotwórczych i latarnie wielkości latarni ulicznych. I cóż tu zabawnego? Całe to prądotwórcze ustrojstwo, brzydkie, zajmujące połowę wolnej przestrzeni, zasłaniające sobą piękny bieszczadzki świat, postawiono tylko po to aby oświetlić podjazd (kilka metrów). Zawsze ten widok wprawia mnie w nastrój radosny. Jeśli nadal jesteśmy postrzegani jako wariaci, to na pewno już znalazł się ktoś, kto w tej materii nas prześcignął!

Kilka widoków z pogodnego dnia:









Wijec przed wejściem nabrał kolorów:











Dereń











Maciek znów grzybów nazbierał. Się suszą:


I na oknie suszą się:


Życzę wszystkim dużo słońca tej jesieni!

*




środa, 23 września 2009

Wijce i gont na dachu!

*



Wczoraj Maciek zapytał mnie, dlaczego jeszcze nie pokazałam na blogu "zagontowanego" dachu bojkowskiej chaty? Zatkało mnie rzetelnie na dłuższą chwilę. Maciek, odcinający się grubą kreską od bloga, Maciek, który NIGDY nie przeczytał ani jednego zdania na blogu, wstydzący się za mnie, że go piszę - pyta mnie o to?
Okazało się, że kolega, który naciupał dla nas (rączkami!) gont ów, zaglądający tutaj, wyraził życzenie zobaczenia jak wygląda dach. Nie ma wyjścia: Koniu kochany, oto dzieło rąk Twoich!









Bardzo, bardzo Ci Koniku dziękujemy!




Naszą wielką i wspólną miłością są wijce. Wijec to taka roślina co się wije po murze i jedyna o jaką Maciek dba z własnej woli, płotki stawia, sznureczkami podwiązuje, podlewa i zauważa. Jeszcze w Szczecinie zawijcowani byliśmy z każdej strony. Pierwszą sprawą po wybudowaniu domu w Bieszczadach było posadzenie wijca. Mamy dwa.




Pierwszy - dzikim winem zwany, pięknie dekoruje wejście do domu. Ma trzy lata i wyrósł z małego, suchego patyczka.








Drugi to rdest - ocienia taras. Przed dwoma laty kupiłam na allegro maleńką sadzonkę. Glina i mrozy bieszczadkiej zimy, koszenie Maćka, nieokiełznany apetyt naszych kóz, nie zmogły go. Rośnie jak wariat, kwitnie od czerwca nieprzerwanie. Ponieważ rozrósł się ponad wszelkie pojęcie, będziemy musieli go nieco przyciąć. Już zacieram ręce ileż to koszyków i wianków z niego uplotę!

















Przyszedł do mnie smutny czas. Dziękuję wszystkim za listy i słowa dobre.


*

piątek, 18 września 2009

Niechciana pamięć i maszyna do szycia.

*



Urodziłam się w czasach, których chętnie nie pamiętałabym.
Ale pamiętam.
Na przykład to, jak moja mama latami marzyła o firankach. Byliśmy biedni, ledwo starczało do pierwszego. Często na obiad był tylko chleb. Tak.
A tu firanki. Kiedy po latach marzeń wreszcie je kupiła - nie mogłam uwierzyć, że tyle było zamieszania o coś tak brzydkiego. Wyobraźcie sobie co pod koniec lat sześćdziesiątych można było kupić w polskim sklepie. Sztuczne, paskudne.
W domu była maszyna do szycia, taka na pedał. Sama szyłam sobie ciuchy. Nie pamiętam jak wyglądały, ale fakt, że mama na ulicy kazała mi się zawsze trzymać dwa metry od siebie, coś o tym mówi.
Pierwszy makijaż robiłam sobie takim tuszem w kamieniu. Pluło się na małą szczoteczkę i gmerało w kamieniu - woda go nie rozpuszczała. Potem cały "tusz" i tak osypywał się pod oczy. Ówczesna elegantka wyglądała jak po ostrej bibie i trzech zarwanych nocach.
Długo musiałam nosić bawełniane rajstopki. Wyciągały się ohydnie na kolanach i pupie. Zwisały wokół kostek. Do dziś mnie telepie jak sobie je przypomnę. Ale do wyboru miałam jeszcze bawełniane pończochy. Z pasem, no to wolałam rajstopki.
Potem było jeszcze weselej. Pojawiły się kartki. Na wszystko, oprócz octu. Aby cokolwiek kupić trzeba było stać godzinami w kolejce. Do dziś został mi stos niewykupionych kartek. Czym ja się wtedy żywiłam? Nie pamiętam. Może tym octem.
Za czasów mego pierwszego małżeństwa, rodzina męża pod osłoną nocy, z narażeniem zdrowia a może i życia, wybrała się na wieś po świnię. Kupili pół. Na stole kuchennym leżała połowa świńskiego trupa. Pół ryja, pół głowy z okiem, po jednej łapie - przednia i tylna. Ogon był cały, nie na pół. Do dziś mam traumę, nie jem mięsa.
W szkole uczyłam się o dzielnych radzieckich pionierach i śpiewałam radzieckie piosenki na stopnie. Mimo wielu lat nauki nie znam rosyjskiego, mentalnie się zblokowałam.
Na studiach protestowałam gdy aresztowano naszego wykładowcę Stanisława Barańczaka. W radiu Wolna Europa wymieniono mnie z imienia i nazwiska - miałam potem problemy.
Życie komplikowało się na każdym kroku. Nie wolno było mówić prawdy o wielu sprawach a ja tak nie potrafię.
I proste za razem było. Wszyscy mieli po równo. Jak ktoś miał więcej to znaczyło, że kradł.
Nie raz i nie dwa razy kładłam się spać głodna.
Nawet nie marzyłam o dalekich krajach, było to nierealne. Paszportu odmawiano mi kilka razy.
Snułam plany ucieczki. Dobrze, że nic z tego nie wyszło. Pamiętam jeden z wariantów: przez Tatry w skórze niedźwiedzia.
Dusiłam się, było mi tu ciasno.
Kiedyś pracowałam przez miesiąc w bibliotece wojewódzkiej. Był tam dział prohibitów - tak nazywały się książki na indeksie. Stały w magazynie, za kratą. Zakradałam się tam i ... przysięgam! nic złego tam nie znalazłam. Zwykłe książki. Żadna z nich nie zburzyłaby tamtego świata.
Rzeczywistość w mediach: do wymiotów zakłamana.
Powtarzałam, że chciałabym doczekać czasów gdy to wszystko runie.
Doczekałam. Rzuciłam się w to nowe życie jak spuszczona z łańcucha. Jeździłam po świecie, zakładałam firmy, czytałam inne książki, oglądałam inne filmy i słuchałam innej muzyki - to wszystko czego nie wolno mi było wcześniej.
Dziś moje życie jest już kwestią mego wyboru. Od dwudziestu lat wiem, że mam skrzydła i tylko ode mnie zależy czy zechcę latać. I dokąd.
Ale tak naprawdę to zawsze, zawsze w każdych warunkach miałam i każdy ma jakiś wybór. Nawet w tych siermiężnych czasach mogłam wybierać między bezpieczeństwem a własnym sumieniem, między bezsilnością a humorem, między lękiem a odwagą, między podłością a szlachetnością.
Często jeszcze śnią mi się rewizje, ukradkowe rozmowy, lęk, wszechobecna zapyziałość i szarość.
Garść obrazków z kalejdoskopu wspomnień. Mam ich dużo więcej.
Po co ja o tym piszę dzisiaj?
A bo ktoś wytknął mi, że nie wiem jak wygląda skromne życie. Zapewniam, że wiem.
Bo zbyt często słyszę jakie to ja mam szczęście, że mi się tak w życiu udało.
Jedyne co mi się udało to praca. Nikt mi nie podarował domu w górach. To efekt ciężkiej pracy, każdego dnia.
Jeśli ktoś chciałby się ze mną zamienić - proszę bardzo ale ze wszystkim. W pakiecie trzeba wziąć i te wspomnienia, te wyciągnięte rajstopki, beznadzieję długich lat, kolejki od trzeciej w nocy po soczek dla dziecka, moje sny, biedę i pracę po 18 godzin na dobę.
Moje szczęście polega również na tym, że wiem co szczęściem nie jest.
I tyle na ten temat.




Kupiłam maszynę do szycia! Yadis - dziękuję za radę.
Już nie w rączkach uszyłam nowe obrusy na stół bo stare były już mocno zużyte.
Trochę krzywe - to z niecierpliwości.
Wykorzystałam materiały, które zostały mi jeszcze po parawanach oraz śliczną angielską bawełnę w drobne kwiatki, kupioną ostatnio w szmateksie.







Zostało mi jeszcze trochę materiału. Jak znajdę chwilę czasu to poszyję jeszcze coś na okna.





Na stole hortensje. Nie jestem oryginalna - uwielbiam je!








Kiedy robiłam zdjęcia stołu, Buba tratowała sobą dywanik. Z grubej owczej wełny porobiłam na drutach kilka dywaników i piesek lubi się w nich tarzać.








*

niedziela, 13 września 2009

Katalog i dzikie pnącze

*



Wyrażając zgodę na otrzymanie nowego katalogu Ikei, jednocześnie zobowiązałam się do napisania o moich spostrzeżeniach na jego temat. Najwyższa pora dotrzymać obietnicy.
O wspaniałych aranżacjach i zdjęciach pisano już na wielu blogach. Podpisuję się pod tymi zachwytami. Katalog jest naprawdę piękny. Oferta Ikei na nadchodzący rok jest bogata i ciekawa - to również dokładnie już zostało zaprezentowane.
Skupię się zatem na tym, czego mi w tej ofercie zabrakło. A było kiedyś.
Po pierwsze: od lat zakochana jestem w sofie Tomalilla. Mam w chacie trzy, marzę o jeszcze jednej. To najwygodniejszy mebel świata! Miękkie siedzenia, cudownie przytulne poduchy pozwalają zagłębić się, odpocząć. Nasi goście często i chętnie ucinają sobie na nich drzemkę. Wymienne pokrowce w pięknych kolorach, pozwalają zmieniać wnętrze bez wymiany mebla. Można je prać. Niestety od kilku sezonów nie ma jej już. Wielka, wielka szkoda!
Na zdjęciach pokażę jak Tomalilla prezentuje się u nas. W salonie:










A tu sofa w naszym mieszkanku, z Bubą (piesek też ją kocha), w wersji czerwonej:




I czekoladowej:








Po drugie: kiedy robiłam jeszcze parawany, kupiłam w Ikei belę tkaniny o nazwie Lenda. Oszalałam na jej punkcie! Gruba, mięsista, miękka, w pięknym kolorze szaro-beżowym. Szyłam z niej parawany, poduszki, pokrowce na krzesła, fotele. Nawet sukienkę i żakiet sobie uszyłam! Nadawała się na wszystko, pasowała do wszystkiego. To, co dziś zwane jest w Ikei Lendą - tamtej nie dorasta do pięt - nie ten kolor, cienka i wiotka. Szkoda!
Brak mi też tkanin w kratki, paseczki, drobne kwiatki. Kiedyś były. A tak są przecież charakterystyczne dla wiejskiego, skandynawskiego stylu. Kolory miały stonowane, piękne były. Szkoda wielka!

Na zdjęciach dwa parawany z Lendy:






Po trzecie: niby drobiazg, nieistotny i śmieszny. Wyciskacz do czosnku. Kto gotuje, ten wie jak ważny to gadżet. Nie wiem dlaczego 90% wyciskaczy do czosnku po pierwszym użyciu nadaje się do kosza. A to rączka się łamie albo nie wyciska tylko miażdży a siłę do tego trzeba mieć jak chłop nie przymierzając od pługa a nie jak kobieta mdła. Pozostałe 10% wyciskaczy jest poza moimi możliwościami finansowymi - kosztuje tylko odrobinę mniej niż na ten przykład lodówka.
Przed wielu laty kupiłam w Ikei cudo! Wytrzymały i wyciskał! Część naciskająca miała drobne bolce, które idealnie pasowały do dziurek wyciskacza. Czego ja tym przyrządem nie wyciskałam! Masę solną na włosy dla aniołków, migdały do marchewkowego dżemu! Czosnek oczywiście też. Po 10 latach niestety odmówił współpracy. Miał jak najbardziej prawo. Obecnie w Ikei wyciskacze nie mają tych bolców i miażdżą. Szkoda!
Zdjęcia wyciskacza nie mam, nie przypuszczałam, że kiedykolwiek spotka mnie ten zaszczyt, że będę mogła o tym napisać.




Za niecałe dwa miesiące (odliczam już dni) wybieram się w strony, gdzie są sklepy Ikei. Mam nadzieję, że uda mi się do jednego z nich wstąpić. Oprócz katalogu dostałam możliwość wzięcia udziału w konkursie fotograficznym. Autorzy zwycięskich zdjęć dostaną od Ikei nagrody w postaci bonów na zakupy. Tyle lat tam nie byłam! Postanowiłam zatem spróbować. Na zdjęciach powinny się znajdować: katalog i osoba biorąca udział w konkursie. Obawiając się jednak, że moja obecna zewnętrzność (czerwone z niewyspania oczy, włos w nieładzie i ogólne przemęczenie) odbierze mi jakiekolwiek szanse, postanowiłam umieścić katalog w przepięknych okolicznościach domu i przyrody, ponieważ one odzwierciedlają moje wnętrze:
















Jako piękniejszą część naszej rodziny do kilku zdjęć oddelegowałam Bubę. Drodzy jurorzy weźcie proszę pod uwagę, że ta sesja była płatna. Buba, która może godzinami pozować wszystkim naszym gościom (większość wyjeżdża od nas z setkami zdjęć pieska w pozach dbałych i niedbałych), tym razem nie chciała modelować za darmo. Uległa dopiero garści kocich chrupek, które uwielbia.








Żadne z powyższych zdjęć nie podoba mi się tak, abym umiała zdecydować, które mam zgłosić. Doradzicie?
Z góry dziękuję!

Na koniec studium jesieni na przykładzie winorośli przed naszą chatą:















*

Filmowo:


Chata bojkowska

Chata bojkowska

Chata Magoda

Chata Magoda

Widoki z tarasu:

Widoki z tarasu:



Okolice domu

Okolice domu